Moje pierwsze spotkanie z Afryką

(Z pamiętnika)

Krzyż Zasługi*
Sympozjum w Amsterdamie*
Boże Narodzenie
Wypad do stolicy
Zanzibar
Spotkanie z Prezydentem Tanzanii
Wakacje 2002
Wspomnienie
Wielkanocny zwiastun
Przyjdź i pomóż nam
Charaktery
Medal im. Alberta Schweitzera
Kongres Afrykanistyczny
Kontrowersyjna decyzja
Moje Haiti

 

Było to na wiosnę 1978 roku. W tydzień po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego z chirurgii ogólnej w Centrum Doskonalenia Kadr Medycznych w Warszawie, po pożegnaniu koleżanek i kolegów z pracy z mojego szpitala w Bydgoszczy - widocznych na zdjęciu, siedziałem w samolocie wraz z moim przygodnym towarzyszem podróży, lekarzem z Warszawy. Droga nasza i można by rzec los wiódł nas do dalekiej, nieznanej i budzącej emocje Nigerii. Po nocnym locie nad Saharą, który okazał się niezwykle widowiskowy, bowiem ciemność, co kilka sekund rozjaśniały niezliczone błyskawice, o świcie zbliżaliśmy się do Lagos. Samolot przebił się przez trzy warstwy chmur i pełen emocji ujrzałem zielonkawo żółtą ziemię a na niej palmy, poczułem wówczas, że serce bije mi mocniej i coś ściska mnie za gardło, miałem wkrótce wylądować na tym tajemniczym kontynencie. Był to rok 1978 kiedy nie łatwo było w ogóle wyjechać a wyjazd związany z możliwością legalnego zatrudnienia należał do wyjątków.

Intensywny, choć krótki okres przygotowań do podróży, nieprzespana noc w samolocie i chyba nadmiar wrażeń sprawiły, że po wyjściu z samolotu na płytę lotniska poczułem jak ta dziwnie się kołysze. Było to oczywiście złudzenie wywołane zmęczeniem. Poczułem także powiew gorącego powietrza i byłem święcie przekonany, że pochodzi ono z pracującego jeszcze silnika samolotu, ale wkrótce zaskoczony stwierdziłem, że to po prostu zwykły wietrzyk. Powietrze było tak gorące i wilgotne, że wdychając je miało się uczucie, że wchłania sie coś namacalnego jak wata. Po przejściu około stu metrów po płycie lotniska twarz mojego towarzysza podróży ubranego w garnitur i niosącego przyciężki bagaż podręczny zrobiła sie mokra i czerwona, obaj oddychaliśmy z trudnością i obaj mieliśmy ochotę zawrócić czym prędzej do klimatyzowanego samolotu. Pierwszą noc mieliśmy spędzić w Lagos w jednej z misji.

 Dzień minął na towarzyskich rozmowach z misjonarzami, podczas których starałem się sie na gorąco powiększać mój skromny zapas wiadomości o tym kraju. W nocy ulokowano mnie w małym pokoiku gdzie temperatura okazała się zbyt wysoka, aby zasnąć. Po kilku godzinach prób zaśnięcia ruszyłem do pokoju mego towarzysza, aby się czegoś napić, pamiętałem, że była tam duża lodówka. Okazało się, że i on jest w podobnej sytuacji i obaj zdecydowaliśmy się na penetrację wnętrza lodówki. Niestety jedynym płynem, jaki tam znaleźliśmy była napoczęta butelka whisky. Po krótkiej naradzie podjęliśmy decyzję. Skoro nie możemy ugasić doskwierającego pragnienia to przynajmniej nieco się znieczulimy i może wtedy uda nam się trochę zdrzemnąć. Szklaneczka whisky okazała się zbawienna i świeży, błękitny ranek powitaliśmy wyspani, choć z nieco bolącymi głowami.

 Potem była długa droga wysłużonym, lecz wygodnym Peugeotem 504 przez intensywnie zielony o tej porze roku busz, po czerwonej, jakiej nigdy przedtem nie widziałem laterytowej drodze. Samochód pędził w nieznane, za nami unosił się czerwony tuman kurzu a ja łapczywie chłonąc widoki mijanych wioseczek, idących wzdłuż drogi malowniczo wyglądających tubylców zadawałem sobie pytanie, co mnie tu czeka. Nie przypuszczałem wówczas, że los zwiąże mnie z tym kontynentem na tyle lat. Dojechaliśmy do Abeokuty, dużego o historycznej przeszłości miasta zabudowanego niemal całkowicie domkami z czerwono-ceglastej gliny o dachach pokrytych falistą pordzewiałą blachą. Prymitywna zabudowa w połączeniu z rozległością miasta robiły spore wrażenie. Jeśli do tego dodać mieszkańców ubranych w ładne kolorowe stroje, niosących na głowach wiadra z wodą, pęki najróżniejszych owoców a niekiedy niemal całe przenośne sklepiki dawało to w sumie całkiem egzotyczny wizerunek. Oprócz efektów wizualnych dla pełnego obrazu należy dodać zapachy nieznanych mi kuchennych przypraw unoszące się z domów, mieszające się z niezbyt miłymi woniami palących się na ulicach stert śmieci i otwartych ścieków kanalizacyjnych. Zgiełkowi tłumu na większych ulicach i w pobliżu straganów towarzyszyły dźwięki lokalnej muzyki z licznych nastawionych na cały regulator radioodbiorników. żar lejący się z błękitnego nieba, uśmiechnięte twarze przechodniów, ciepły wiaterek z otwartego okna samochodu to wrażenia, jakie do dziś jeszcze świeżo pamiętam z moich pierwszych godzin w Afryce, choć minęło tyle lat.

Spędziłem w Nigerii dwa i pół roku, które zaliczam do najintensywniejszych w moim życiu. Afryka w wydaniu nigeryjskim była szokująca. Strumień pieniędzy ze sprzedaży ropy naftowej pozwalał na budowę autostrad w stylu europejskim a także nowej stolicy Abudży w środku buszu. Nigeria była wówczas największym importerem mercedesów.

Odwiedziłem tam wioskę, w której nie widziano białego człowieka a na targu odbywał sie handel młodymi dziewczynami. Lokalni wojownicy mieli przytroczone długie miecze, ale zamiast konno jeździli na rowerach. Nigeria była przepojona tajemniczością. Roiło się od lokalnych bóstw i bogów, którzy mieli swoje tradycyjne święta. Przez dwa tygodnie po ulicach Ibadanu grasowała banda na czele z makabrycznie wyglądającym indywiduum w masce i przebraniu symbolizującym boga Ololu. Powszechna wiara twierdziła, że kiedy kobieta na niego spojrzy natychmiast umrze. Nowo budowany dom okazywał sie tylko wówczas szczęśliwy, kiedy pod każdym jego rogiem została zakopana ludzka czaszka. Co tydzień czytałem w lokalnych gazetach o znalezionych zwłokach młodych dziewcząt, zwykle uczennic wracających ze szkoły z wyciętymi piersiami lub innymi narządami dla celów rytualnych. Ja sam dwa razy otarłem się o śmierć. Raz, kiedy jadąc w nocy przez miasto, omal nie zostałem postrzelony przez zgraję policjantów. Innym razem, kiedy niegroźnie potrąciłem kobietę na ulicy, która niemal wskoczyła mi pod koła i o mało nie zostałem zlinczowany przez tłum, wraz z moimi pasażerami.

Dla równowagi obrazu, jednocześnie był to okres niezwykłych doświadczeń zawodowych i towarzyskich. Intensywna, do upadłego, ale satysfakcjonująca praca w szpitalu a potem popołudnia i wieczory spędzane w niezapomnianym Recreation Club w Ibadanie, założonym przez Brytyjczyków i kultywującym dawne, te dobre kolonialne tradycje. Wspaniałe podróże na północ do Kano, w góry na granicy z Kamerunem, do parku Yankari z niesamowitą gorąca rzeką wypływającą z groty skalnej, do opuszczonej z niewiadomych przyczyn wioski na szczytach skalistych wzgórz, do wioski szczepu Kamberi, niemal z innej epoki, gdzie posługiwano sie narzędziami niczym z epoki kamiennej itd. Doświadczenia nigeryjskie były tak intensywne, iż mam wrażenie, że przez te dwa i pół roku przeżyłem tam tyle, co przez dziesięć lat w Polsce.