Charaktery
(Z pamiętnika)

Moje pierwsze spotkanie z Afryką
Krzyż Zasługi *
Sympozjum w Amsterdamie*
Boże Narodzenie
Wypad do stolicy
Zanzibar
Spotkanie z Prezydentem Tanzanii
Wakacje 2002
Wspomnienie
Wielkanocny zwiastun
Przyjdź i pomóż nam
Charaktery
Medal im. Alberta Schweitzera
Kongres Afrykanistyczny
Kontrowersyjna decyzja
Moje Haiti

 

Afryka stanowi dla europejczyków, którzy się tu znaleźli rodzaj próby, sprawdzianu ich wytrzymałości. Odmienne środowisko, wysoka temperatura, świadomość narażenia na nowe niebezpieczeństwa powodują, że nie wszyscy dają sobie z tym radę. Szczególnie trudny jest początkowy okres. Pamiętam swoje pierwsze tygodnie pobytu. Zauważyłem, że pierwsze dwa tygodnie "jedzie się" jakby rozpędem zużywając energię przywiezioną z kraju. Potem przychodzi dołek. Pojawia się zmęczenie, temperatura staje się nie do zniesienia, drobne codzienne kłopoty urastają do paradoksalnej wielkości i stają sie powodem konfliktów. Jest to czas, kiedy wielu zadaje sobie pytanie, co ja tu robię, dlaczego tak sie męczę? Są także przypadki krańcowe. Znam jeden taki z dawnych lat, kiedy wyjechać było bardzo trudno i stanowiło to ze względu na przygodę, ale także na możliwości poprawienia swojej sytuacji finansowej, marzenie wielu osób. Nic więc dziwnego, że ci którym sie to udało zapominali o przeciwwskazaniach. Jedną z takich osób była pewna lekarka, która prawdopodobnie miała kłopoty psychiatryczne w kraju, mimo to zdecydowała sie na wyjazd do pracy do Algierii i tam w krótkim czasie wystąpiły ostre objawy psychiatryczne, które zmusiły do przetransportowania jej w trybie pilnym do kraju. Sam byłem świadkiem wystąpienia takich objawów u dwóch pielęgniarek amerykańskich podczas mojego pobytu na Haiti, gdzie panują warunki bardzo podobne do afrykańskich. Są też tacy, którym Afryka z wielu względów nie odpowiada, choć zdecydowali sie tam pojechać. Jeden z moich bliskich kolegów lekarz, chyba wiedziony moim przykładem, wyjechał z rodziną do Maroka. Nie mieli tam idealnych warunków, ale też nie cierpieli zbyt wielu kłopotów. Mimo to zdecydowali się skrócić pobyt i wrócić do kraju. On oświadczył, że nigdy już więcej nie wyjedzie do pracy w Afryce i ma dość badania brudnych i uciążliwych pacjentów. Relacja żony była zupełnie inna, ona była pod wrażeniem piękna przyrody i ciekawej kultury tego kraju i chętnie by tam jeszcze wróciła. Odwrotna sytuacja. On, niemiecki chirurg, jeden z moich poprzedników w szpitalu w Ifakarze w Tanzanii, zakochany w Afryce, swojej pracy i polowaniach na dzikiego zwierza. Ona, pielęgniarka, która zdecydowała się nie pracować i spędzała cały czas w domu. Oboje przyjechali do Afryki po paru latach od czasu pobytu w Ifakarze, tym razem, jako turyści. Pewnego dnia nieznajomy gość zapukał do drzwi mojego domu i przedstawił sie, jako Dr. Moll, którego znałem z opowieści. W czasie miłej rozmowy delikatnie dopytywał się, jakie są możliwości dla niego na powrót do szpitala w Ifakarze. Powiedział także, że żona tak znienawidziła to miejsce, że zdecydowała się nie wjeżdżać do Tanzanii i czeka na niego w Mombasie w Kenii. Dowiedziałem się później, że po jakimś czasie on powrócił do Afryki. Nie wiem czy sam czy z żoną. Początkowo pracował w Ugandzie a później w Tanzanii, w małym szpitaliku na terenie parku Serengeti. Wyobrażam sobie, że miał tam idealne warunki do polowań.
Tak więc Afryka i praca tutaj nie wszystkim odpowiada. Ludzie przebywający w tym samym miejscu i w tym samym czasie potrafią mieć krańcowo różne odczucia.
W Afryce było mi dane spotkać wielu ciekawych i nietuzinkowych ludzi, co nie oznacza, że w każdym przypadku pozytywnych. Barwność spotkanych tu postaci była tak duża, że zacząłem sie zastanawiać, co jest tego powodem. Myślę, że jest ich kilka. Przede wszystkim, aby wyjechać na inny kontynent na dłuższy czas trzeba świadomie zerwać z dotychczasowym życiem. To ogromna cena. Aby się na to zdecydować trzeba mieć poważny powód. Przyznam, że przyglądając się nowym, pojawiającym się tu postaciom zastanawiam się, co ją lub jego do tego skłoniło. Polaków kiedyś wiodła tu przygoda, chęć wyrwania się z szarzyzny kraju i możliwość dorobienia się. Siedząc na wygodnych fotelach klubu w Ibadanie i popijając chłodne piwo po rozegranej partii tenisa żartowaliśmy, że tylko polska grupa jest tu wynikiem pozytywnej selekcji. Przynajmniej w części była to prawda. Wyjeżdżali ludzie, którym udało się przebić przez niechętną tego typu podróżom zaporę ówczesnego reżimu. Do tego potrzebny był spryt i wytrwałość, ale także odwaga, aby rzucić się na nieznane wody. Co do innych nacji to było różnie. Była grupa pracowników różnych agencji ONZ, oraz innych krajowych i międzynarodowych organizacji charytatywnych. Ci przyjeżdżali zwykle na rok, dwa, co najwyżej trzy i nie stanowili specjalnie interesującej grupy. Byli także i inni. Szczególnie dobrym przykładem może być Ibadan w Nigerii podczas mojego tam pobytu. Były tam na przykład dwie grupy Libańczyków. Jedną stanowili chrześcijanie, ludzie o kulturze europejskiej, kształcący dzieci w prywatnych szkołach angielskich, należący do tamtejszej śmietanki finansowej i towarzyskiej. Drugą grupę stanowili młodzi, trzymający się zwykle razem, wyraźnie biedniejsi libańscy muzułmanie. Wszyscy oni byli uciekinierami od konfliktu, jaki toczył się wówczas w Libanie i Nigeria była dla nich szansą na prowadzenie w miarę normalnego życia. Pamiętam rozmowę z młodym i potężnie zbudowanym właścicielem świetnej libańskiej restauracji. Mówił mi, jest mi tu dobrze, tu spotkało mnie największe wydarzenie mojego życia. Jestem oficjalnym dostarczycielem pożywienia dla Papieża podczas jego wizyty w Ibadanie. Nie miał bym na to szansy w Libanie. Wydawał się być tym autentycznie przejęty. Jednym z moich pacjentów był nieco już starszawy, ale również masywnej budowy Anglik, ożeniony z Nigeryjką, jak twierdził pochodzącą z rodziny królewskiej. Gwoli prawdzie trzeba dodać, że każdy szczep miał tam swojego króla a szczepów było nie mniej niż języków. Tych ostatnich w Nigerii było ponad dwieście. Oboje byli bardzo sympatyczni. Ze zdziwieniem dowiedziałem się po jakimś czasie, że znalazł sie on w Nigerii uciekając przed sprawiedliwością, za zabójstwo człowieka w Anglii. Poznałem tam byłego konsula amerykańskiego na Ibadan ożenionego z Hiszpanką, ale żeby było ciekawiej obywatelką Argentyny. On był wówczas jednym z dyrektorów jedynego w Afryce Międzynarodowego Instytutu Tropikalnego. Jest ich na świecie sześć. Pozostałe są w Jordanii, Meksyku i gdzieś tam jeszcze. Atmosfera luksusowego instytutu przez kursujące tam plotki stawała sie dla wielu jego mieszkańców nie do wytrzymania na dłuższą metę. Nic więc dziwnego, że starali się szukać znajomości na zewnątrz tego rozległego i luksusowego campusu. Człowiek ten opowiedział mi wiele interesujących historii między innymi z okresu, kiedy walczył na wojnie w Wietnamie. Był on członkiem Legionu Amerykańskiego skrajnie prawicowej i antysyjonistycznej organizacji, o której nigdy przedtem nie słyszałem. Jego poglądy wydawały mi się tak skrajne, że aż czasami śmieszne. W sumie byli to jednak bardzo sympatyczni ludzie. "Uciekinierami" z tego samego instytutu i moimi pacjentami była inna para. On młody pracownik naukowy, Amerykanin oraz jego żona piękna Kolumbijka, dosłownie wyrwana przez niego z zakonu, podczas kiedy przebywał w Kolumbii. Co ciekawe białe, niepracujące panie domu z instytutu nie tolerowały jej w swoim środowisku tylko, dlatego, że miała śniadą skórę. Nie uwierzyłbym gdyby nie słyszał tego bezpośrednio od nich samych. Barwna była grupa polska. Dwaj młodzi inżynierowie z Warszawy, którzy budowali wieżowiec LOT-u, ale potem doszli do wniosku, że lepiej zasmakować bardziej egzotycznego chleba. Jeden z nich miał śmieszne zdarzenie. Pod nieobecność żony, która została w kraju nawiązał bliższe stosunki z atrakcyjną Nigeryjką. Kiedy minęły pierwsze uniesienia ona zażądała delikatnie mówiąc ekonomicznej rekompensaty, na co on się oburzył nie znając obyczajów i odesłał ją z niczym. Pewnego dnia przyjechała żona, wkrótce po tym pojawiła się Nigeryjka, domagając sie od niej niespłaconego długu męża. Wywołało to wiele żartów i śmiechu w naszym małym środowisku. Na dodatek sprawca zajścia chcąc jakoś ratować sytuację starał się usprawiedliwić żonie, że namówił go do tego kolega. Część gniewu zdradzonej żony spadła, więc niezasłużenie na niego.
Na początku tego rozdziału napisałem, że Afryka wymaga hartu ducha od tych, którzy decydują sie na przyjazd tu do pracy. Oto dwa przykłady. Pewnego dnia w Ibadanie pojawiła się nowa polska rodzina, co od razu wywołało zrozumiałe zaciekawienie. Głową rodziny okazał się w średnim wieku kolejny inżynier z budowy warszawskiego wieżowca LOT-u (czyżby fatum?), sprawiający wrażenie, że tak powiem "lekko postrzelonego". Jego żona okazała się osobą znacznie młodszą o przyjemnej powierzchowności i miłym łagodnym charakterze. Stwórca obdarzył ich dwójką małych dzieci. Odwiedziliśmy ich w nieźle prezentującym się domku i pierwsze wrażenie było pozytywne. Dopiero potem wyszło szydło z worka. Okazało sie, że przyjechali bez kontraktu. On został tu zatrudniony przez lokalnego biznesmena, który nie dość, że nie płacił mu regularnie pensji to jeszcze zabrał im paszport. Nie mieli samochodu, co w tamtych warunkach było nie do pomyślenia. Woda co prawda do domku dochodziła od czasu do czasu, ale nie mieli światła. Kiedy to wszystko usłyszeliśmy włosy nam się podniosły na głowie. Na dodatek dwójka małych dzieci. Wszyscy starali się im w jakiś sposób pomóc, ale na dłuższą metę nie było to możliwe. Ich sytuacja nie poprawiała się a wręcz stawała się coraz gorsza. Kiedy rozmawiało sie z nim, jego nieuzasadniony optymizm, mimo katastrofalnej sytuacji budził grozę. Jedynym jasnym punktem była żona obdarzona iście anielskim charakterem. W końcu udało im się odebrać paszporty i wyjechać, podobno do Niemiec. Nigdy o nich więcej nie słyszałem. Oto druga historia. Pewnego dnia postanowiliśmy wyruszyć naszym Beetlem w podróż dookoła Nigerii. Była to iście wielka eskapada. Ruszyliśmy z Ibadanu na północ przez nowo budującą się stolicę Abudżę, Kadunę, słynną ostatnio z muzułmańskich zamieszek, Kano, Jos, park narodowy Yankari, góry na granicy z Kamerunem, Enugu itd. Było mnóstwo wrażeń i przygód, o których jeszcze napiszę, ale tym razem chcę zatrzymać się na jednym epizodzie. Wiedzieliśmy, że w Kano pracuje chirurg z mojego miasta, z którym kilka razy rozmawiałem w Polsce przed wyjazdem. Postanowiliśmy go odwiedzić. Kano leży na północy Nigerii skąd już blisko do państwa Niger i do Sahary. To duże muzułmańskie miasto z licznymi meczetami. Jego stara część sprawia niesamowity widok. Jak okiem sięgnąć po horyzont ciągną się domki zbudowane z czerwonej gliny. Kiedy zbliżaliśmy się do tego miasta w pewnym momencie przez drogę zaczęło coś przelatywać jak śnieg podczas zamieci. Okazało się, że to lotny piasek niesiony przez porywisty wiatr. Był to widomy znak, że do Sahary już blisko. Znałem tylko adres szpitala, w którym pracował mój kolega a więc tam rozpoczęliśmy poszukiwania. Wkrótce udało nam się go odnaleźć, mimo że szpital był duży. Uradowany zwolnił się z pracy i pojechaliśmy do jego domu. Było serdeczne powitanie przez resztę bardzo sympatycznej rodziny żonę i dwójkę kilkuletnich chłopców. Ona z zawodu stomatolog nie pracowała zawodowo opiekując się chłopcami. Po paru piwach zaczęły się zwierzenia. Oboje przyznali, że z trudem to wytrzymują. Upał, brak jakiejkolwiek zieleni dookoła, nieporozumienia z właścicielem domu, trudności w szpitalu, wszystko to stawało sie nie do zniesienia. Podczas rozmowy uwagę moją przykuwał duży hak na suficie, prawdopodobnie przygotowany do zawieszenia lampy, ale jak na takie przeznaczenie o wiele za duży. Gospodarz podążył za moim wzrokiem i żartem rzekł, wiesz, kiedy przeciwności przekroczą moją wytrzymałość to mam się na czym powiesić. Zrobiło mi sie nagle zimno mimo panującego upału. Z ulgą dowiedziałem się potem, że przerwali kontrakt i wrócili do kraju. Cdn.